Temat: Mój „świę­ty bunt” w świe­tle wia­ry i pojednania.

Jeśli chcesz być szczę­śli­wy przez chwi­lę — zemścij się!

Jeśli chcesz być szczę­śli­wy zawsze — pojed­naj się!”

 Prze­moc nigdy nie usta­je, gdy odpo­wie­dzią na nią też jest prze­moc. Usta­je tyl­ko w wyni­ku zanie­cha­nia jej uży­cia. Czy­ta­jąc nasz temat for­ma­cyj­ny, może rodzić się w nas pew­ne zanie­po­ko­je­nie, czym może być taki „świę­ty bunt”? Bo koja­rzyć, koja­rzy się wła­śnie z natar­czy­wo­ścią lub nawet sto­so­wa­niem prze­mo­cy. Tym­cza­sem w świe­tle wia­ry i pojed­na­nia wła­śnie ów „świę­ty bunt” może stać się moto­rem do istot­nych zmian tak wewnętrz­nych – oso­bi­stych jak i zewnętrz­nych – w rela­cji czło­wie­ka do: do Boga, do ludzi, do świata …

Temat jest swo­istą pro­wo­ka­cją do myśle­nia do wnik­nię­cia pamię­cią do naszych ran, bólu, któ­ry w nas jest. Roz­wa­ża­nie ich w świe­tle wia­ry będzie nas pro­wa­dzi­ło do pogłę­bio­nej rela­cji z Bogiem i czło­wie­kiem, jak rów­nież dro­gą uzdra­wia­nia, pojed­na­nia, wol­no­ści i jedności.

Na samym począt­ku two­jej dro­gi ku zro­zu­mie­niu tego tema­tu pro­po­nu­ję ci, abyś rozważył/ roz­wa­ży­ła te momen­ty w swo­im życiu, gdy budził się w tobie bunt. Przy­wo­łaj wspo­mnie­nia i wejdź w nie na tyle, by okre­ślić, jaki był ów twój bunt. Dostrzeż jego wiel­kość, oko­licz­no­ści, w któ­rych się zro­dził lub oso­by wobec, któ­rych lub ich postaw powstał.

Kie­dy już ten obraz przy­wo­łasz, okre­ślisz warun­ki w jakich powstał, przy­patrz się do cze­go pro­wa­dził cię twój bunt – w jakich zacho­wa­niach się wyra­żał? Czy była to żądza lub nawet dzia­ła­nie w odwe­cie? Czy może prze­ciw­nie – prze­mil­cze­nie bun­tu i zacho­wa­nie go jedy­nie wewnątrz sie­bie bez oka­za­nia na zewnątrz? A może bunt począt­ko­wo inten­syw­ny osłabł, powo­du­jąc odstą­pie­nie od wyni­ka­ją­cych z nie­go zacho­wań i ich skut­ków? Ewen­tu­al­nie począt­ko­wo mały bunt roz­rósł się, wpły­wa­jąc na zwie­lo­krot­nie­nie zacho­wań przy­no­szą­cych zna­mien­ne skut­ki tak w życiu wewnętrz­nym jak i w rela­cji z Bogiem i ludźmi?

Bunt jest złym dorad­cą a przy­no­si tyl­ko na krót­ko ulgę i go nie zatrzy­ma. Świę­ty bunt jest twór­czy, roz­wi­ja­ją­cy i spój­ny z pra­gnie­niem Bożym.

Nie wszyst­kie bun­ty w naszym życiu są złe. Przy­kład Jezu­sa wywra­ca­ją­ce­go sto­ły ban­kie­rów w świą­ty­ni Jero­zo­lim­skiej przy­wo­łu­je na myśl posta­wę Jego bun­tu – prze­ciw­sta­wie­nia się napo­tka­nej rze­czy­wi­sto­ści. Jezus sta­jąc w praw­dzie, prze­ja­wia tu dużo gnie­wu, Jego zacho­wa­nie nie jest cukier­ko­wa­te. Moc­no brzmią sło­wa „Gor­li­wość o dom twój poże­ra mnie” Posta­wa bun­tu stoi tu na stra­ży czy­sto­ści świą­ty­ni, by moż­na w niej było praw­dzi­wie czcić Boga. Jest nie­ja­ko uświę­co­na opo­wia­da­niem się za dobrem wyż­szym, dobrem Bożym, dobrem krzy­czą­cym za koniecz­no­ścią pojed­na­nia czło­wie­ka z Bogiem – czło­wiek – kup­ca, nie zaś czło­wie­ka wiary.

Zanim zacznie­my jed­nak tęsk­nić za tym, by nie prze­ży­wać żad­nych nega­tyw­nych odru­chów żalu bun­tu wobec ludzi, któ­rzy nas krzyw­dzą, trze­ba naj­pierw zgo­dzić się na ten nasz bar­dzo nie­do­sko­na­ły spo­sób reago­wa­nia. To nie my sami kie­ru­je­my naszy­mi pierw­szy­mi odru­cha­mi. One nie zale­żą bez­po­śred­nio od naszej wol­nej woli. Może­my jed­nak, odwo­łu­jąc się do naszej wol­no­ści, pokie­ro­wać naszy­mi pierw­szy­mi odru­cha­mi w taki spo­sób, aby one nie deter­mi­no­wa­ły naszych wybo­rów, decy­zji i działań.

Chry­stus w swo­im naucza­niu wie­lo­krot­nie wzy­wa do hoj­no­ści ser­ca wzglę­dem bliź­nich, któ­rzy wobec nas zawi­ni­li. Wie­le przy­po­wie­ści opo­wia­da o hoj­nym prze­ba­cze­niu Boga czło­wie­ko­wi, któ­re uka­za­ne jest jako wzór hoj­no­ści prze­ba­cze­nia czło­wie­ka czło­wie­ko­wi. Jezus obja­wia nam Boga jako Ojca, któ­ry naj­peł­niej i naj­szla­chet­niej prze­ba­cza nam nasze winy i jed­na się z nami jako pierw­szy. Wzo­rem Ojca nie­bie­skie­go Chry­stus i nam każe prze­ba­czać nie trzy ani nawet sie­dem razy, ale sie­dem­dzie­siąt sie­dem razy, czy­li zawsze. Ale Boskie prze­ba­cze­nie budo­wa­ne jest tak­że na praw­dzie i spra­wie­dli­wo­ści. Jezus nie ukry­wa, iż cena pojed­na­nia Boga z czło­wie­kiem była bar­dzo wyso­ka: Jego wcie­le­nie, życie, męka, śmierć oraz zmartwychwstanie

 

Rok temu sły­sza­łem histo­rię życia św. Bakhi­ta. Ta histo­ria bar­dzo mnie poru­szy­ła, zain­spi­ro­wa­ła do posta­wie­nia sobie pyta­nia: jak jest w moim życiu z pojed­na­niem się z tymi, któ­rzy mnie skrzywdzili.

Bakhi­ta żyła w XIX w. w Suda­nie w zamoż­nej rodzi­nie wiej­skiej. W wie­ku sze­ściu lat zosta­ła porwa­na przez han­dla­rzy nie­wol­ni­ka­mi. Han­dla­rze by zakpić z niej nada­li jej na imię Bakhi­ta, co zna­czy w języ­ku arab­skim: szczę­śli­wa. Ona w wyni­ku prze­ży­te­go stre­su zapo­mnia­ła jak mia­ła napraw­dę na imię oraz skąd pocho­dzi­ła. Była kil­ka­krot­nie sprze­da­wa­na, przy­mu­sza­na do bar­dzo cięż­kiej pra­cy. Nad­mie­nię, że do koń­ca swo­je­go życia nosi­ła wie­le blizn po ranach, któ­re zada­li jej handlarze.

W pew­nym momen­cie kupił Bakhi­tę wło­ski kon­sul, któ­ry chciał ją uwol­nić i zawieść do jej rodzin­ne­go domu. Co za iro­nia losu, ona nie­pa­mię­ta­ją­ca jak ma na imię oraz skąd pocho­dzi, wła­śnie ona mia­ła moż­li­wość powro­tu do domu. To jed­nak nie mogło się wyda­rzyć, bo nie wia­do­me były źró­dła jej pocho­dze­nia. Kon­sul przy­gar­nął ją do swo­je­go domu, a następ­nie przy­wiózł do Euro­py, gdzie pozna­ła i przy­ję­ła wia­rę chrze­ści­jań­ską. Wstą­pi­ła do sióstr Kano­sja­nek. Przez ponad 50 lat pro­wa­dzi­ła ukry­te życie, głów­nie w klasz­to­rze w Schio. Pra­co­wa­ła jako kuchar­ka, pracz­ka, szwacz­ka, przyj­mo­wa­ła gości przy klasz­tor­nej fur­cie, opie­ko­wa­ła się mały­mi dzieć­mi. Umia­ła cier­pli­wie wszyst­kich wysłu­chać i pocie­szać z wiel­ką łagod­no­ścią w gło­sie. Gło­si­ła też wobec ludzi swo­je świa­dec­two życia. Wspo­mi­na­jąc swo­je dzie­ciń­stwo, nie pozwa­la­ła, by mówić o jej bez­li­to­snych panach, że byli źli. Twier­dzi­ła, że postę­po­wa­li tak, bo nie zna­li Boga, dobre­go Ojca. Boska Opatrz­ność popro­wa­dzi­ła tę sudań­ską nie­wol­ni­cę ku wol­no­ści ludz­kiej i wol­no­ści dziec­ka Boże­go. Lubi­ła powta­rzać: Bądź­cie dobrzy, kochaj­cie Pana, módl­cie się za tych, któ­rzy Go nie zna­ją. Bądź­cie świa­do­mi szczę­ścia, pole­ga­ją­ce­go na tym, że wy Go znacie.

Tak­że w ostat­nich latach swe­go życia, pośród wiel­kie­go cier­pie­nia i wobec wie­lu dole­gli­wo­ści, peł­na była nadziei. Tym, któ­rzy ją pyta­li, jak się czu­je, z uśmie­chem odpo­wia­da­ła: Tak, jak tego chce mój Pan albo Tro­chę oczy­wi­ście cier­pię, ale mam tyle grze­chów do wyna­gro­dze­nia, i jest tak wie­lu Afry­kań­czy­ków do oca­le­nia i grzesz­ni­ków, aby ich wspo­móc modli­twą. Pogod­nie patrzy­ła na zbli­ża­ją­cą się śmierć: Jej ostat­nie sło­wa brzmia­ły: Mary­ja… Maryja…

Zapy­tać moż­na: dla­cze­go przy­wo­łu­je­my histo­rię Bakhi­ty przy tema­cie „Mój świę­ty bunt …”? Czy dostrze­gasz aspekt bun­tu Bakhi­ty w jej życiu i to, co z nim uczy­ni­ła? Czy dostrze­gasz świę­tość tego bun­tu w świe­tle wia­ry i pojed­na­nia? W jaki spo­sób ból i cier­pie­nie, a tak­że nie­wąt­pli­wa krzyw­da jako suma doświad­czeń wywo­łu­ją­cych bunt zosta­ły przez nią uję­te? Opraw­com – prze­ba­czy­ła, wzglę­dem opraw­ców – nie szu­ka­ła odwe­tu, opraw­ców – tłu­ma­czy­ła i bro­ni­ła, a nawet im bło­go­sła­wi­ła. Jak­że to by było moż­li­we, jeśli nie przez miłość pły­ną­cą z wia­ry, a pro­wa­dzą­cą do prze­ba­cze­nia i pojednania?

Bunt nabrał zna­mie­nia „świę­te­go” poprzez jej współ­pra­cę z łaską Bożą otrzy­ma­ną w wie­rze. Stał się „bło­go­sła­wio­nym” poprzez dzia­ła­nie wypły­wa­ją­cą z niej miło­ścią i odkry­ciem wiel­kie­go bra­ku w tych, któ­rzy krzyw­dzą – bra­ku Boga. Świę­ty bunt Bakhi­ty wyra­żał się w gor­li­wym prze­ciw­sta­wie­niu się złu poprzez jego odczy­ta­nie, zro­zu­mie­nie i zare­ago­wa­nie wyraź­nym, jed­no­znacz­nym zako­twi­czo­nym w Bogu prze­ba­cze­niem. Prze­ba­cze­niem poprzez jego wyra­zi­stość i jaw­ność, co pro­wa­dzi do pojed­na­nia. Pojed­na­nie, któ­re jest pro­ce­sem nie roz­pocz­nie się kie­dy będziesz chciał zaspo­ko­ić swo­ją żądzę zemsty, w któ­rej sta­wiasz się w roli opraw­cy. Tu potrzeb­ne jest umoc­nie­nie w wierze.

Nie nale­ży się zbyt­nio przej­mo­wać naszy­mi pierw­szy­mi odru­cha­mi. Mają one bowiem tak­że swo­ją „dobrą stro­nę”. Prze­ko­nu­ją nas o potrze­bie nie­ustan­ne­go otwie­ra­nia się na uzdra­wia­ją­cą łaskę Boga. Praw­dzi­we pojed­na­nie uod­par­nia nas na zra­nie­nia, ale nie przez to, że czy­ni nas twar­dy­mi i nie­wraż­li­wy­mi na cier­pie­nie. Każ­de zra­nie­nie spra­wia ból. Pojed­na­nie, z któ­rym wią­za­ło­by się ota­cza­nie się jakimś pan­ce­rzem, murem obron­nym, by już nigdy nie zostać skrzyw­dzo­nym, i nie reago­wać zemstą było­by pozorne.

Pojed­na­nie czy­ni nas bar­dziej odpor­ny­mi na skrzyw­dze­nie poprzez peł­niej­sze zro­zu­mie­nie bliź­nich. Jeże­li wie­my, że skrzyw­dze­nia ze stro­ny oso­by bli­skiej są wyra­zem jej kru­cho­ści i ludz­kiej ułom­no­ści, a nie złej woli, to uczu­cia żalu, gnie­wu i chę­ci zemsty zwy­kle same spon­ta­nicz­nie opa­da­ją. Wobec ludz­kiej bie­dy budzi się w czło­wie­ku odru­cho­wo miło­sier­dzie. Pojed­na­nie nie było­by trwa­łe, gdy­by było zbu­do­wa­ne jedy­nie pod wpły­wem nie­po­ko­ju, nie­cier­pli­wo­ści, cho­re­go poczu­cia winy, per­fek­cjo­ni­zmu, poczu­cia niż­szo­ści, lęku o sie­bie lub też innych nega­tyw­nych emocji.

Peł­ne pojed­na­nie doma­ga się wza­jem­ne­go poko­na­nia uprze­dzeń, ura­zów emo­cjo­nal­nych, nie­chę­ci, nie­życz­li­wo­ści. Jeże­li ma być ono praw­dzi­we, musi „uro­snąć” w ludz­kich ser­cach. Prze­ba­cze­nie i wza­jem­ne pojed­na­nie, podob­nie jak ziar­no rzu­co­ne w gle­bę, rośnie nie­raz bar­dzo powo­li. Koniecz­ne jest więc wza­jem­ne cze­ka­nie połą­czo­ne jed­nak z pró­ba­mi wycho­dze­nia sobie naprze­ciw. Pojed­na­nie roz­po­czy­na się wte­dy, gdy we wza­jem­nej rela­cji z „naszym wino­waj­cą” daje­my sobie sygna­ły, iż jeste­śmy już goto­wi doko­nać wza­jem­nej wymia­ny prze­ba­cze­nia: ofia­ro­wać je i przy­jąć — nie­za­leż­nie od wiel­ko­ści winy z obu stron

Pojed­na­nie może być budo­wa­ne tyl­ko na praw­dzie i spra­wie­dli­wo­ści. Szcze­re uzna­nie odpo­wie­dzial­no­ści każ­dej ze stron (lub też przy­naj­mniej goto­wość do jej szu­ka­nia) jest koniecz­ne do auten­tycz­ne­go pojed­na­nia. W pojed­na­niu nie moż­na tuszo­wać wza­jem­nych krzywd. Dobrze jest, kie­dy ist­nie­je wza­jem­na moż­li­wość wypo­wie­dze­nia ich przed sobą. Pojed­na­nie powin­no też łączyć się z goto­wo­ścią napra­wie­nia wyrzą­dzo­nych krzywd w takim jed­nak wymia­rze, w jakim jest to moż­li­we. Naj­czę­ściej koniecz­ny jest kom­pro­mis obu stron połą­czo­ny z posta­wą wza­jem­ne­go zro­zu­mie­nia i wyj­ścia sobie naprzeciw.

W dzi­siej­szym dniu temat ten zapra­sza mnie do kon­kret­nej decy­zji czy zatrzy­mam się tyl­ko na swo­im bólu, krzyw­dzie, poczu­ciu nie­zro­zu­mie­nia, poczu­ciu nie­zgo­dy na czy­jeś postę­po­wa­nie …., czy raczej nazwę swój bunt, oddam Bogu w wie­rze, dążąc do pojednania?

Jaki zatem jest twój „świę­ty bunt”? Czy go już roz­po­zna­łeś? Czy dałeś się pokie­ro­wać wia­rą w per­spek­ty­wie pojed­na­nia z Bogiem, czło­wie­kiem sobą?